OGNISTA
Nad
Prowincją Riordanu od pewnego czasu zbierały się ciemne chmury.
Przesądni starcy, pamiętający jeszcze Starą Religię, wierzyli,
że to bogowie pragną ukarać riordańczyków. Ci, którzy
nie porzucili Starej Religii, modlili się do swoich bogów i
składali im ofiary. Na Kontynencie zakazano praktykowania już ponad
pięćset lat temu, lecz albiończycy, jako rasa długowieczna,
pamiętała jeszcze stare czasy i wciąż opierała się przyjęciu
nowej wiary.
Modlitwy
i ofiary nie pomogły. Deszcz lunął na początku tygodnia i
nieprzerwanie od sześciu dni zalewał Prowincję. Była tylko jedna
osoba, która cieszyła się z deszczu. Postać, skryta pod
czarną peleryną, przemieszczała się niezauważona lasem obok
gościńca, który zmienił się w błotnistą rzekę. Ciężkie
krople opadały na płaszcz, całkowicie już przemoknięty. Postać
jednak nie zwalniała marszu i miarowym krokiem kierowała się do
stolicy. Mury Argél ujrzała o zmierzchu. Przyspieszyła
kroku. Nie miała ochoty na noc w lesie, zwłaszcza w taką pogodę,
a przypuszczała, że zostało niewiele czasu do zamknięcia bram.
Zdążyła w ostatniej chwili wślizgnąć się przez wrota. Strażnik
popatrzył na nią.
-
Masz szczęście, jeszcze minuta i nie wpuściłbym cię – rzekł.
Postać skinęła głową w niemym podziękowaniu i ruszyła dalej.
Nie
bez powodu nazywano stolicę Białym Miastem. Wszystko tu było
wykonane z białego kamienia. Budynki były wysokie, te bogatsze
pięknie ozdobione. Szerokie uliczki były oczyszczone, pomiędzy
kamieniami nie wystawały żadne niechciane chwasty czy trawy.
Wszystko było na swoim miejscu. W sercu miasta na wzniesieniu stał
pałac władczyni Riordanu. Widok był oszałamiający, nawet w
deszczu. Smukłe wieżyczki, półkoliste okna, srebrne,
lśniące kopuły. Postać skierowała się w tę stronę. Na ulicach
było niewiele osób. Może z powodu deszczu, może przez późną
porę. Nie wiedziała.
Gdy
zapukała do drzwi Pałacu, otworzył jej kamerdyner. Przepuścił ją
w drzwiach i zaczekał, aż na niego spojrzała.
-
W czym mogę pomóc? - zapytał.
Postać
rozejrzała się uważnie po obszernym holu.
-
Przybyłam do Pani Keray. Zostałam przez nią poproszona o przybycie
– odparła cichym, niskim głosem. Kamerdynerowi przeszły od niego
ciarki po plecach, ale niczego nie okazał. W końcu straszniejszych
gości widział ten pałac. Skinął jedynie głową.
-
Proszę zaczekać. Sprawdzę, czy pani Keray panią przyjmie –
rzekł i oddalił się schodami. Kobieta tymczasem zaczęła oglądać
sufit pokryty w całości płaskorzeźbami. Zauważyła diabliki z
rogami, centaury, elfy oraz ludzi. Gdy kamerdyner wrócił,
przyglądała się jednej z historycznych scen bitwy Rioranu.
-
Pani Keray oczekuje panią w swoich komnatach. Proszę tędy –
wskazał drogę. Zaprowadził ją krętymi korytarzami do wschodniej
części domu. Stanął przed jednymi z drzwi i zapukał. Kiedy
usłyszał zaproszenie, otworzył drzwi i przepuścił gościa, po
czym wyszedł. Komnata Pani Keray była przestronna i wygodna. Na
puszystej kanapie siedziała Królowa. Dla człowieka,
wyglądałaby jak człowiek. Jednak Nya, która człowiekiem
nie była i o wiele dłużej chodziła po świecie, nawet od
najstarszych albiończyków, widziała rzeczy, które im
umykały. Skóra Pani Keray była zbyt jasna, zbyt
nieskazitelna, sylwetka zbyt smukła, a oczy, kolorem podobne do
barwy soczystych, wiosennych traw, miały srebrne obwódki. Nya
znała tylko jedną rasę o tak charakterystycznych oczach.
Zastanawiała się tylko, czy władczyni wiedziała, że płynie w
niej elficka krew.
Skłoniła
się lekko.
-
Posłałaś po mnie Pani.
-
Owszem. Słyszałam o tobie od pani Blodwen, Królowej
Prowincji Cadhy. Podobno pomogłaś jej z jej problemem. Mam
nadzieję, że pomożesz i mnie – spojrzała przenikliwie na
swojego gościa. Pani Keray była szczerą i odważną osobą,
troszczyła się o swój lud i nienawidziła kłamstwa. Słynęła
z braku litości dla tych, którzy kogoś skrzywdzili i troski
w stosunku do swoich ludzi. Nya od razu postanowiła jej pomóc,
ale jeszcze nie afiszowała się ze swoją decyzją.
-
Wiesz pani, że moje usługi nie są tanie? - upewniła się. Gdy
Królowa skinęła głową, skłoniła lekko głowę. - W takim
razie słucham.
Władczyni
przez chwilę nie odzywała się.
-
Znasz Lorda Prowincji Arth? Kilka miesięcy temu moja najstarsza
córka udała się do stolicy Arth do swojej przyjaciółki.
Obie zostały zaproszone do rezydencji Lorda na bal, który
tego czasu organizował. Elay nie wróciła już stamtąd.
Znaleziono ją tydzień później w zakolu rzeki, kilometr od
rezydencji Eodina. Alish spotkała się ze mną niedługo potem.
Powiedziała, że ostatni raz widziała ją z gospodarzem. Wystąpiłam
do Królowej Albionu z prośbą wyjaśnienia okoliczności
śmierci mojej córki. Nie dowiedzieli się niczego, a Eodin
wyparł się, że był wtedy z Elay. Nie zdołałam jednak tego
udowodnić, więc go nie ukarano. Ja jednak jestem przekonana, że
zabił Elay – jej głos brzmiał twardo. Nya doszła do wniosku, że
Królowa wylała już wszystkie łzy i jedyne co jej pozostało
to nienawiść i żądza zemsty. Rozumiała ją bardzo dobrze. - To
zresztą nie pierwszy raz, gdy znaleziono martwą dziewczynę w Arth.
Dlatego potrzebuję ciebie. Spłacasz długi tych, którzy sami
nie mogą tego zrobić. Chce żebyś dostała się do Eodina i
wytrząsnęła z niego prawdę. Nie obchodzi mnie jak to zrobisz i co
zrobisz z nim potem. Chce tylko, żeby cierpiał, bardziej niż
cierpiała Elay.
Nya
słuchała uważnie Pani Keray. Ponownie utwierdziła się w
przekonaniu, że jest ona silną kobietą, która może znieść
wiele. Na swojej drodze spotykała przeróżne osoby. Jednak
Keray była pierwszą kobietą o tak silnym charakterze, obdarzonej
także moralnym kręgosłupem. Niewiele już zostało na Kontynencie
takich Królowych. Większość z nich poddawała się
chciwości. Zamiast nieść dobro i dostatek, gnębiły Prowincje i
spełniały swoje chore zachcianki. Wiele Prowincji upadło właśnie
przez takie Królowe i ich okrutne rządy. Charakter Królowej
Riordanu ostatecznie przypieczętował już i tak podjętą decyzję.
-
Zgoda – zobaczyła, że z władczyni uchodzi napięcie i zastępuje
je ulga. - Wyruszę jutro rano. Ale najpierw moje honorarium.
Władczyni
podniosła się i powoli podeszła do stolika. Stała tam prosta,
drewniana szkatułka. Kobieta otworzyła ją i wyjęła ze środka
dwie sakiewki. Monety zabrzęczały cicho, kiedy podawała je Nyi. Ta
otworzyła jedną z nich i spojrzała do środka.
-
Czy to jest godne twoich usług? - zapytała poważnie. Nya po
namyśle skinęła głową. To było nawet więcej niż oczekiwała.
Zachowała jednak kamienną twarz.
-
Wystarczająco.
-
Wspaniale – Keray pociągnęła za szarfę obok fotela. Chwilę
później weszła służąca. - Mohra pokaże ci twój
pokój – skinęła na dziewczynę.
Nya
skłoniła się Królowej i wyszła za dziewczyną. Minęły
kilka zakrętów, gdy nagle zza jednego wyszła młoda
dziewczyna. Mohra zatrzymała się i skłoniła. Przybyła była
wysoka, miała długie rude włosy, luźno puszczone, jasną skórę
i oczy, identyczne jak u Keray. Nya domyśliła się, że musi być
jej córką, co wyjaśniałoby ukłon służącej. Zadziwiające
było to, że młoda Królowa zamiast sukni odpowiedniej dla
niej, miała na sobie strój do jazdy konnej – czarne
spodnie, tunikę z długimi rękawami i wysokie buty.
-
Mohra, idź zająć się czymś innym. Zaprowadzę naszego gościa do
jego pokoju – nakazała służącej. Jednak ta wahała się długo.
- Już – ostry rozkaz podjął decyzję za nią. Służąca
ukłoniła się jeszcze raz i odeszła. Dziewczyna poczekała, aż
zniknie i dopiero wtedy spojrzała na gościa. - Chodź za mną.
Nya
uważnie przyglądała się jej, idąc dalej. Kiedy wreszcie stanęły,
dziewczyna otworzyła drzwi i weszła pierwsza. Zatrzymała się na
środku pokoju i odwróciła przodem do Nyi.
-
Chcę jechać z tobą – rzekła wojowniczo. Kobieta przyjrzała jej
się. Postawą przypominała matkę. Miały identyczne spojrzenie,
tak samo dumnie podnosiły brody, ale nie było w tym pychy, raczej
bunt. Jeżeli nikt jej nie skrzywi ani nie wyeliminuje, ta Królowa
stanie się taka jak jej matka. Pocieszyło ją to.
-
Pracuję sama – odparła jednak cicho i podeszła do okna. - Poza
tym, jesteś za młoda.
Dziewczyna
ze złości zacisnęła dłonie w pięści.
-
Jestem wystarczająco dorosła, żeby móc z tobą jechać.
Skończyłam pełnoletność w tym roku.
-
I tak jesteś za młoda. A poza tym już powiedziałam : pracuję
sama - powtórzyła Nya. Dziewczyna z całych sił starała się
powstrzymać złość.
-
Ja muszę jechać. On zabił Elay. Nie pozwolę, żeby uszło mu to
płazem. Zapłaci za to co zrobił jej i innym dziewczynom –
starała się mówić spokojnie, ale gniew był zbyt wielki.
Zbyt mocny jak na tę młodą dziewczynę, podsumowała Nya.
Odwróciła się na jej słowa.
-
Innym? Myślałam, że była tylko jedna – podniosła do góry
brew, domagając się dalszych wyjaśnień.
Królowa
myślała przez chwilę; złość zeszła na chwilę na drugi plan.
Popatrzyła uważnie na Nyę. W jej oczach czaił się spryt, dobrze
wiedziała jakimi kartami grała.
-
Jeżeli ci powiem, zabierzesz mnie ze sobą? - zapytała hardo.
Kobieta
zmierzyła ją wzrokiem.
-
To nie są negocjacje.
-
Owszem, są.
Skrytobójczyni
rozważała słowa dziewczyny.
-
Dobra. Zawrzyjmy umowę. Jeżeli ty i twoje wiadomości okażecie się
warte gry, wezmę cię. Jeśli nie, zostajesz tu. Jeśli za mną
pojedziesz, zabiję cię. I wierz mi, nie blefuje – rzekła. W
milczeniu przyglądała się jej, gdy młoda Królowa
przetwarzała to co usłyszała. Przez chwilę wyglądała jak królik
złapany w pułapkę, który wie, że nie ma dla niego nadziei.
Zaraz jednak wyraz twarzy się zmienił.
-
Zgoda – powiedziała stanowczo. Usiadła na fotelu. Nya wolała
stać przy oknie. - Od półtora roku obserwujemy znikanie
dziewcząt. Zwykle są to młode, ładne dziewczyny. Z tego co matka
się dowiedziała, biedne, głupiutkie i raczej krótkowieczne.
Elay była pierwszą pochodzącą z rasy długowiecznej. Zniknięcia
zachodziły przy granicy z wschodnimi Prowincjami - Arth, Carr i
Fergas. Dziewczyny znajdywano później po rzekach, lasach,
całkowicie pozbawione mocy, daleko od stolic, zazwyczaj na obrzeżach
Riordanu. Kiedy zginęła Elay, matka zwróciła się o pomoc
do Królowej Albionu. Ale to suka – skrzywiła się na
wspomnienie zwierzchniczki. - Nic nie zrobiła. Odniosłam nawet
wrażenie, że próbuje wszystko zatuszować, a nawet obrócić
to przeciwko nam. Mama jednak szybko sobie z nią poradziła. Więc,
albo Brynn ma jakiś interes w tych przedsięwzięciach, albo się
boi, albo... nie wiem co. Ja jednak stawiam na pierwszą wersję.
Spodziewałabym się tego po niej – podsumowała. Nya zastanawiała
się nad tym. Została wezwana, żeby zabić Lorda, a wychodzi na to,
że da się wkręcić w dworskie intrygi, zniknięcia i całe to
zamieszanie. Zawsze starała się tego unikać, ale teraz doszła do
wniosku, że dość siedzenia z założonymi rekami i zdawania się
na innych. Pora wziąć sprawy we własne ręce. Tak dalej być nie
może.
Spojrzała
na Królową.
-
Jak ci na imię?
-
Shay.
-
Więc Shay, bądź gotowa na jutro przed świtem przy bramie.
Wyruszymy bardzo wcześnie – zapowiedziała. - Aha, jeszcze jedno.
Umiesz posługiwać się jakąś bronią?
W
oczach Shay zamigotała radość, satysfakcja i... nadzieja, co Nya
odkryła ze zdumieniem. Naprawdę, zrozumienie tej dziewczyny na
razie sprawiało jej trudność.
-
Tak, mama o to zadbała. Brałam lekcje fechtunku, ale lepiej radzę
sobie z łukiem, trochę gorzej z włócznią, acz całkiem
nieźle – odparła. Nya skinęła głową. - Jak zamierzasz wyjść
z miasta? Bramy otwierają dopiero o świcie - zapytała jeszcze.
-
Nie martw się o to.
Shay
pokiwała głową. Wstała i udała się do wyjścia.
-
Do zobaczenia jutro. Dobranoc... - zawiesiła głos. Nie wiedziała
nawet jak ma na imię kobieta z którą w najbliższym czasie
przyjdzie jej podróżować.
-
Nya – odpowiedziała krótko, nie odwracając się.
-
Dobranoc Nyo.
-
Dobranoc Panno Shay.
Po
tych słowach Shay wyszła, delikatnie zamykając drzwi. Nya
poczekała kilka sekund, podeszła do drzwi, uchyliła i
nasłuchiwała. Kroki dziewczyny umilkły niedługo potem. Nie
słyszała żadnych innych. Zaryglowała drzwi. Nie chciała żeby
ktokolwiek jej przeszkadzał.
Następnego
dnia Nya obudziła się przed świtem, tak jak zaplanowała. Było
jeszcze ciemno, cała stolica spała. Kobieta zebrała swoje rzeczy,
nałożyła pelerynę i cicho wyszła z pokoju. Całą drogę na dół
nikogo nie spotkała. Gdy doszła do głównej bramy, młoda
Królowa już na nią czekała. Miała na sobie ten sam strój
co wczoraj, ale z narzuconą na niego brązową peleryną.
-
Ruszamy? - zapytała.
-
Za moment. Musimy jeszcze gdzieś pójść.
Wyszły
poza mury pałacu. Nya podążała ciasnymi, ciemnymi uliczkami,
zupełnie nieznanymi Shay, coraz bardziej zagłębiając się w
biedniejszą dzielnicę, przez niektórych uważaną za gorszą.
Zatrzymała się przy jednej z uliczek. Stały tam tylko dwa domu,
jeden kompletnie zniszczony z zapadniętym dachem. Ten przy którym
stanęły miał kwadratowe okna, tak brudne i zakurzone od środka,
że z zewnątrz nie było nic widać. Nya zapukała. Długą chwilę
później, drzwi leciutko się uchyliły. Widać było tylko
brązowe oczy, a i one wtapiały się w ciemność.
-
Kto tam? - zapytał męski głos, mrużąc oczy, żeby coś zobaczyć.
Nya
nachyliła się do szczeliny i lekko odchyliła kaptur. Jednak Shay
nie zdołała nic dojrzeć, choć nachyliła się równie
mocno.
-
To ja Finn. Wpuść mnie.
Chłopak
zatrzasnął drzwi. Shay stała wstrząśnięta. Widać Nya nie była
tu mile widziana. Już miała ją zapytać, co teraz, gdy drzwi
otworzyły się szeroko i jakieś ręce wciągnęły je do środka.
Dopiero
po chwili ich oczy przyzwyczaiły się do półmroku. Shay
dojrzała średniej wielkości pomieszczenie, szeroki blat i półki
ciągnące się przez dwie ściany. Przed nimi stanął chłopak,
który wciągnął je do pomieszczenia. Był wysoki, miał
jasne włosy związane rzemykiem na karku i szczupłą, delikatnie
umięśnioną sylwetkę, co wyraźnie pokazywał ciasny kubrak.
-
Nya. Dawno cię tu nie było. Co porabiasz w Argél? - zapytał
z szerokim uśmiechem, opierając się o drewniany blat.
-
Mam zlecenie. Jest Norin?
-
Na zapleczu. Zawołam go.
Po
wyjściu chłopaka, Nya zaczęła spacerować. Weszła za ladę i
oglądać produkty. Shay z początku nieśmiało, zrobiła to samo.
To co zobaczyła urzekło jej serce. Rzędami, równo
poukładane stały gliniane i drewniane figurki zwierząt, gliniane
naczynia, garnki, dzbanki.
-
Kto to wszystko zrobił? - zapytała zafascynowana. Oglądała
właśnie przepiękną figurkę ptaka zawieszoną na cienkim,
brązowym rzemyku.
-
Norin. Jest rzemieślnikiem. Zajmuje się wszystkim. Także biżuterią
- wskazała na wisiorek trzymany przez dziewczynę.
-
Ale robi je tylko dla tych, którzy znają wartość tych
przedmiotów - rozległ się z boku głos, niczym huk.
Shay
nie bardzo wiedziała, kogo ma się spodziewać. Ale na pewno nie
przypuszczała, że Norin będzie krasnoludem - krępej postury,
niskiego wzrostu, o silnych, umięśnionych ramionach i rudej brodzie
związanej na końcu w warkoczyk.
-
Norin - przywitała się Nya.
-
Heulena.
Spod
kaptura Nyi, Shay zobaczyła lekki uśmiech.
-
Nigdy nie przestaniesz mnie tak nazywać - stwierdziła kobieta,
lekko przekrzywiając na bok głowę.
Norin
wzruszył ramionami.
-
Mówię to co jest. Słońce zawsze będzie słońcem, nawet
jeśli będzie udawać, że jest księżycem. Nic nie zmieni tego
czym jest - odparł zagadkowo. Usta kobiety zacisnęły się.
-
Niekiedy słońce nie ma wyjścia i musi stać się księżycem -
odparła cicho.
Norin
pokiwał głową, przypatrując jej się uważnie.
-
Ale w głębi siebie zawsze pozostanie słońcem i w końcu zacznie
się dusić, udając coś czym nie jest - westchnął. - No. Z czym
przychodzisz do mnie dzisiaj?
-
Potrzebuje twoich specjalnych wyrobów.
Norin
pokiwał znowu głową i machnął, aby za nim poszły. Przeszli do
drugiego pomieszczenia. Shay miała wrażenie, że znalazła się w
zbrojowni. To pomieszczenie było dwa albo nawet trzy razy większe
niż poprzednie. W stojakach, posegregowane, stały miecze, włócznie,
łuki. W tej jednej izbie były bronie ze wszystkich zakątków
Kontynentu. Na ścianach wisiały tarcze, z boku w jednym kącie
wypchane kukły do treningów, w innym przegrodzonym murkiem
znajdowała się wytwórnia tego wszystkiego.
Nya
podeszła do stojaka ze strzałami. Wyjęła jedną z przegródki
i podniosła do oczu. Chwilę jej się przyglądała. Zgięła lekko
w palcach, przejechała po promieniu, dotknęła białych lotek.
Wszystko robiła z delikatnością, równą matczynemu
dotykowi.
-
Skąd wziąłeś białe drewno? - zapytała, nie odrywając oczu. -
Rośnie tylko w jednym rejonie i prawie niemożliwe jest zdobycie go.
-
Mam specjalnego doręczyciela. Czego potrzebujesz?
Nya
mruknęła coś niewyraźnie. W końcu oderwała się wzrok od
strzały i podeszła do krasnoluda.
-
Masz wyciąg z bagiennika?
Mężczyzna
chwilę pogrzebał na jednej z półek. W końcu postawił na
ladzie mały flakonik. Nya pokiwała z aprobatą.
-
Potrzebuje też strzałek i dmuchawki, będą śmiertelne, gdy
nasączę je trucizną - wskazała na flakonik z bagiennikiem. - I
chcę cały kołczan strzał z tego drewna - podniosła trzymaną w
ręce strzałę z białymi lotkami. - Przydałby się też jakiś
sztylet. Niewielki, do ukrycia pod ubraniem. Elficki byłby
najlepszy.
Norin
podszedł do jednej z półek i przywołał ją do siebie.
Wyciągnął tacę i położył na stoliku obok. Podniósł
jeden ze sztyletów.
-
To elficki. Krasnoludzka stal, wytrzymała, zostaje na długo ostry,
wzmocniony magią. Srebrna rękojeść, dopasowana do małych dłoni.
Idealny dla twojej towarzyszki - wskazał na Shay. Nya po namyśle
skinęła głową.
-
Biorę.
Wrócili
do głównej lady. Norin podliczył rachunek, a Nya wyciągnęła
z sakiewki odpowiednią ilość złota i wręczyła mu. Po ukryciu
broni, wyszły ze sklepu. Kiedy wychodziły, Norin wręczył Shay
wisiorek, który wcześniej oglądała.
-
Dobrowolnie dane, dobrowolnie przyjęte - odparł, gdy Shay chciała
zapłacić i zamknął za nimi drzwi. Później doszły do
głównej bramy, która właśnie się otwierała i
wyszły.
-
Nie bierzemy koni? - zapytała dziewczyna. Nya spojrzała na nią.
-
Gościniec teraz to rzeka błota. Konie miałyby trudność. Pieszo
będzie szybciej - odparła tylko. Deszcz chwilowo nie padał, więc
korzystały z okazji i szły szybko, bokiem gościńca, ukryte pośród
drzew. Po południu, Nya zarządziła postój.Znalazła
względnie suche miejsce i usiadły. Z tobołka wyjęła po kawałku
chleba i sera.
-
Jedz wolno. Bardziej się nasycisz - mruknęła do dziewczyny. - Musi
nam wystarczyć do jutra. Na noc zatrzymamy się gdzieś. Wyruszymy o
świcie. Jutro o tej samej porze powinniśmy dotrzeć do granicy z
Arth. Tam na pewno będzie jakaś wioska albo miasto. Tam kupimy
konie i do Rhodd powinniśmy dotrzeć na noc. Tam obmyślimy co dalej
- powiedziała. Gdy zjadły, ruszyły dalej. Nic im nie
przeszkadzało. Nie spotkały nikogo i w spokoju doczekały nocy. Nya
znalazła opuszczoną jaskinię. Weszły do niej i rozpaliły
ognisko. Nya znów wyjęła po kawałku chleba i sera, ale tym
razem dodała też kawałek mięsa, które upiekły nad ogniem.
-
Nya, kim ty jesteś? - zapytała nagle Shay. Od wczoraj miała ochotę
zadać to pytanie. Kobieta przekręciła głowę w jej kierunku. Nie
dziwiła ją ciekawość dziewczyny. Co prawda, nie była jej nic
winna, ale poczuła, że chce to powiedzieć.
-
Pochodzę z Vanory - odpowiedziała, patrząc w ogień. Zszokowana
Shay, nie mogła oderwać od niej oczu.
-
Z wyspy Vanory? Z tej Ognistej Wyspy?
Na
ustach Nyi zagościł gorzki uśmiech.
-
Tak, Shay. Z Ognistej Wyspy - odparła.
Dziewczyna
nie kryła ekscytacji.
-
Słyszałam opowieści o niej. Podobno żyją tam prawdziwe smoki.
Wiele ludzi uważa, że Vanora to legendarna wyspa, że nie istnieje.
To prawda?
-
Skoro się tam urodziłam, raczej istnieje - mruknęła Nya.
-
Proszę cię, opowiedz mi wszystko. Proszę - jęknęła Shay. Od
środka zżerała ją ciekawość. Kiedy opowiadała o Vanorze innym,
wyśmiewali ją, mówiąc, że to mit. A teraz nie dość, że
ktoś jej wierzy, to na dodatek stamtąd pochodzi.
-
Niech będzie - powiedziała Nya. Ułożyła się wygodniej. - Vanora
to wyspa na Morzu Chimery. Oddalona od najbliższego lądu o miesiąc
żeglugi przy sprzyjającym wietrze. Ale nie można się do niej
dostać. Morze jest zbyt wzburzone, wszędzie jest mnóstwo
ostrych skał, często szaleją na nim burze. Vanora jest zamknięta.
Nikt nie ma do niej wstępu bez pozwolenia. Jest ogromną wyspą. Ma
gęste lasy, wysokie góry, krystalicznie czyste jeziora -
ciągnęła z rozmarzeniem. - Pogoda jest niezmienna. Trwa tam
wieczne lato. Ognista Wyspa nie nazywa się tak bez kozery. Jest
domem wielu stworzeń. Ale przede wszystkim jest domem smoków.
Są to piękne stworzenia. Szlachetne. Brutalne.
-
Opowiedz mi o nich - poprosiła Shay, przez co została zgromiona
wzrokiem.
-
Smoki to wielkie zwierzęta. Większość z nich buduje sobie domy w
górach, ale są i takie, co wolą ziemię i jaskinie. Jednak
wszystkie smoki kochają jedno. Latanie. Mogą godzinami szybować po
niebie. To jest ich życie. Kiedyś rasa Ognistych, bo tak nazywano
je wiele wieków temu, zamieszkiwała cały Stary Kontynent.
Lecz za czasów Królowej Mairwen, jeszcze gdy Kontynent
był jednym krajem, zamieszkiwanym przez krótkowiecznych,
Ogniści opuścili go. Królowa wytoczyła nam krwawą wojnę.
Smoki były cenne z wielu powodów. Zginęło wielu. Młode,
starzy, samice, samce. Ostała się garstka. To ona zadecydowała
powrót do ojczyzny. Połączyli się z Ognistymi z Vanory,
stworzyli nowe społeczeństwo. Powoli Ognistych przybywało.
Zamknęli swoją wyspę. Nie potrzebowali niczego. Wszystko mieli na
wyspie. Z czasem na Starym Kontynencie doszło do rozłamów. W
wyniku ich własnych wojen, zapomniano o Ognistych. Niewiele stworzeń
wciąż je pamięta. Ludzie zdominowali Kontynent, czyniąc z niego
swój dom i wypędzając rodowitych mieszkańców.
Krasnoludy, elfy, gobliny, centaury, rasy inne niż ludzka, odpłynęły
z Kontynentu. Odnalazły nowy, z daleka od ludzi. Nieliczni
pozostali. To tyczy się również Ognistych.
Przerwała
swoją opowieść. Shay zmarszczyła brwi.
-
To znaczy, że Ogniści są na Starym Kontynencie? - zapytała. Nya
skinęła głową. - A czy... czy ty jesteś Ognistą? - zapytała
znów, trochę niepewnie.
Chwila
nieruchu i delikatne skinięcie głową.
-
Ale, jak to możliwe? Przecież nie wyglądasz jak smok! Masz nogi,
ręce, mówisz. Jak to możliwe? - na chwilę zamilkła. - To o
tym mówił Norin? Zaraz... Heulena. Przecież to krasnoludzki!
Ogniste Słońce! To dlatego mówił tak zagadkowo i nic nie
rozumiałam! Jesteś Ognistą! Jak...
-
Cisza! - ostry jak brzytwa głos przerwał jej monolog. Nya podniosła
się. Nawet nie widząc jej twarzy, Shay doszła do wniosku, że
kobieta jest zła. - To wszystko co ci powiedziałam. O nic więcej
nie będziesz pytała! - warknęła i wyszła z jaskini. Nya została
sama. Oniemiała i zdezorientowana, poczuła w końcu wstyd. Nie
powinna poruszać tych tematów, ale to było wspaniałe,
dowiedzieć się od samego źródła. Czasem była nietaktowna
i potem płaciła za to wysoką cenę. Postanowiła przeprosić Nyę.
Ale wiedziała, że teraz to na nic i lepiej będzie poczekać aż
ochłonie. Nic nie mogąc zrobić, po prostu położyła się blisko
ognia i zamknęła oczy.
Nya
tymczasem odeszła od jaskini dość daleko. Tutaj nie powinno nic im
grozić, ale nie powinna odchodzić. W końcu nie podróżuje
sama. Zmęła w ustach przekleństwo. Zawsze pracowała sama. Lubiła
to. Od czterech tysięcy lat chodziła po tym świecie. Widziała jak
jej rasa ginie, jak ci, których kochała umierają, aby
chronić najcenniejszy skarb. Ją. Heulenę. Następczynię Królowej
Eiry, jej matki. Przepowiedzianą tysiąc lat wcześniej. Jej matka,
ojciec, bracia i siostra, cały klan, zginął, żeby ją bronić. A
i tak wszystko poszło na nic. Zmieniła się, wbrew swojej woli.
Uciekła i przetrwała. Ale Norin miał rację. Dusiła się.
Nienawidziła tej powłoki. Ludzkiej powłoki, która nie
pozwalała jej latać. Tej, która nie pozwalała jej dotrzeć
do domu. Tej, która ją więziła. Ze złością podniosła
kamień i rzuciła daleko przed siebie, tak że wbił się w drzewo.
W tym samym momencie poczuła ukłucie. Niewielkie, podobne do
ukłucia komara. Ale już po chwili czuła jak ogarnia ją
odrętwienie, trucizna paraliżuje ciało i zmysły. Bezwładnie
zwaliła się na ziemię. Straciła przytomność.
Ocknęła
się. Było jej gorąco. Ciało miała sztywne. Ciągnęły ją ręce.
Starała się ułożyć jakoś inaczej, ale nie mogła. Otworzyła
gwałtownie oczy. Spojrzała w górę. Na rękach miała
ciężkie kajdany, które przypięte były z obu stron do
ścian, tak, że ręce miała wysoko nad głową, daleko od siebie.
Szarpnęła za nie, ale nawet jej siła nic nie zdziałała.
-
Te kajdany są przystosowane do Ognistych, więc twoje starania są
bezsensowne - rozległ się męski głos. Po chwili w krąg światła
wszedł mężczyzna. Był w średnim wieku, całkiem przystojny,
gdyby nie wredny uśmiech.
-
Heulena. Cztery tysiące lat cię szukałem. Sprytnie myliłaś
tropy, moja droga - rzekł, podchodząc bliżej.
-
Kim jesteś? - kobieta starała się zachować spokój.
Mężczyzna skłonił się lekko.
-
Wybacz, masz rację. Ale myślę, że i tak mnie pamiętasz. Eodin,
spotkaliśmy się na Czarnej Górze, moja droga. Cztery tysiące
lat temu.
Wspomniena
z ostatniej bitwy na Czarnej Górze z powrotem ożyły. Znów
widziała grot strzały przeszywające serce jej matki. Rozpacz ojca.
I po chwili jego ciało opadające na ziemie, obok ciała Eiry. I
ostatnie słowa : Ratuj się Heuleno.
-
Ty ich zabiłeś - wycedziła przez zęby. Zaczęła szybciej
oddychać, napędzana przez wściekłość.
Eodin
machnął ręką.
-
Chodziło mi tylko o ciebie. Gdyby oddali cię mnie, przeżyliby -
odparł lekceważąco. - No. Ale teraz już cię mam, więc mogę
skończyć, to co zacząłem.
-
Czyli co? - zapytała podejrzliwie.
Eodin
popatrzył na nią kpiąco.
-
Jak myślisz, skąd się wzięły rasy długowieczne? Wasza rasa ma
dar. Dzięki waszej krwi, nasze życie znacznie się wydłużyło.
Ale tylko twoja krew może uczynić nieśmiertelnym. Krew Królowej
- rzekł. - Niestety, żeby pobrać twoją krew, musisz wrócić
do swojeje właściwej postaci. I tutaj bardzo nam się przydałaś,
przyprowadzając tą w połowie elficę. Jej krew wystarczy.
Dwóch
strażników przywlokło Shay. Dziewczyna była przerażona,
ale starała się tego nie okazywać. Kiedy jednak zobaczyła Nyę,
cofnęła się. Po raz pierwszy widziała ją bez peleryny. Owalna
twarz miała całkowicie bezwłosą. Oczy, wąskie niczym szparki,
wodnistego koloru o pionowych źrenicach, bez brwi ani rzęs. Zamiast
nosa dwie dziurki, jak u żmii. Chude ciało z wystającymi kośćmi.
Chorobliwie biała skóra, jakby papierowa.
-
Mała Shay - mruknął Eodin. - Siostra Elay. Mam nadzieję, że
będziesz mądrzejsza niż ona i poddasz się mi.
Shay
spojrzała na niego hardo, wysuwając podbródek.
-
Idź do diabła - splunęła pod jego buty. Po chwili leżała na
podłodze, kurczowo trzymając się bolącego policzka, a nad nią
górował Eodin z grymasem pogardy na twarzy.
-
Pobierzcie krew, ale nie zabijajcie jej. Może mi się jeszcze
przydać - powiedział.
Strażnicy
przyszpilili ją do ziemi, a trzeci podszedł do niej i zrobił
sztyletem nacięcie po wewnętrznej stronie jej dłoni. Krew
skapywała do kubeczka. Gdy mężczyzna uznał, że wystarczy
zawiązał szmatą ranę, a kubeczek podał Eodinowi. Ten przelał go
do innego kubeczka i przytknął do ust Nyi. Mimo, że odwracała
głowę i wypluwała, trochę płynu dostało się do jej środka.
Wystarczająco, aby zadziałaś. Nie musiała długo czekać.
-
Odsuńcie się. Zmienia się - powiedział zafascynowany Eodin. Nya
poczuła, że rośnie. Po chwili w jej środku wybuchł ból,
gdy kości wydłużały się i zmieniały swoje położenie. Szczęka
się wydłużyła, zęby urosły, ręce i nogi zmieniły się w łapy
uzbrojone w ostre pazury. Czuła, jak spod pleców coś stara
się wydostać. Ciało pokryły złociste łuski, oczy rozszerzyły
się i zaokrągliły, zmieniając kolor na brązowy. W ostatnim
momencie z wnętrz wydobyły się jasne, błoniaste skrzydła. W
gardle czuła zbierający gorąc. Krzyczała, aż ochrypła. Ból
był nie do wytrzymania. Nagle wszystko zniknęło, jakby ktoś
przeciął linkę. Skończyło się. Heulena dyszała, a z jej
nozdrzy wydobywała się gorąca para. Była wspaniała i
majestatyczna. Shay nigdy nie widziała czegoś takiego. Wysoka i
ogromna, szlachetna w swojej postaci. Łuski mieniły się, odbijają
światło ognia.
Eodin
przepchnął się na przód. Oczy błyszczały mu chorym
blaskiem. Zafascynowany podszedł do Ognistej.
-
Piękna. Przysłużysz mi się.
Nya,
którą wciąż krępowały łańcuchy, czuła, że ogień w
jej gardle jest zbyt mały. Na razie postanowiła siedzieć cicho.
Miała plan, ale potrzebowała, aby Eodin podszedł bliżej. Z tyłu
było sporo miejsca, ale musiała go odciągnąć na bok, z dala od
Shay. Była zbyt słaba, aby użyć magii, a czuła, że wokół
niego jest kilka warstw ochronnych. Potrzebowała jej więcej. W
miarę jak Lord się przybliżał, ona się odsuwała. Z tyłu za
sobą miała wystarczająco miejsca. Niepostrzeżenie sprawdzała
wytrzymałość łańcuchów. Były silne, ale wydawało jej
się, że Eodin troche je zaniedbał. Mocowania były zardzewiałe,
gdyby zdołała je wyrwać i skierować przeciwko niemu, naruszyłyby
jego osłonę, a wtedy mogłaby łatwiej je rozerwać i zaatakować.
Lord wciąż patrzył na nią zafascynowany. Poruszyła niespokojnie
skrzydłami, chcąc, aby wziął to za oznakę strachu. Miała rację.
Przybliżył się, mrucząc słowa uspokojenia. W ostatniej chwili
coś sobie przypomniała. Starała się niepostrzeżenie nawiązać
kontakt z Shay.
Shay,
słyszysz mnie?
Nya? Jak to możliwe? Jak
cię słyszę?
Później.
Pamiętasz jak Norin dał ci wisiorek?
Tak.
Jest on dość niezwykły,
bo wydrążony w środku. Napełniłam go bagiennikiem i objęłam
osłoną, żeby cię nie otruć. Trucizna wciąż tam jest. Kiedy
krzyknę, zdejmę osłonę, ty zerwij wisiorek i dziobem ptaka
zaatakuj strażników. Musisz być szybka. Trucizny starczy
tylko na dwóch jeśli dobrze pójdzie. Z trzecim musisz
poradzić sobie sama.
A Eodin?
Zajmę się nim.
Jeszcze
przez chwilę utrzymywała połączenie. Trochę mocniej pociągnęła
za kajdany. Mocowania obluzowały się. Teraz!
Zerwała osłonę. Shay
wywinęła się i zaatakowała strażnika wbijając dziób w
dłoń, po czym momentalnie się odwróciła i w ostatniej
chwili wbiła go drugiemu strażnikowi w policzek. Gdy padł, zabrała
mu miecz i odparowała cios trzeciego mężczyzny. W momencie gdy
atakowała drugiego strażnika, Nya pociągnęła z całej siły
kajdany. Łańcuchy wyrwały się ze ściany. Kawałek runął na
podłogę. Eodin nie zdążył wzmocnić ochrony, kiedy pierwszy cios
spadł z boku. Pierwsza osłona zniknęła, a druga była mocno
osłabiona. Drugi cios z drugiego boku zniszczył ją i naruszył
trzecią. Nya wykorzystała ten moment i wślizgnęła się pod
bariery. W kilka sekund rozbiła ją od środka i obezwładniła
Eodina. Już miała go przypiec, kiedy przypomniała sobie po co tu
jest.
Shay, pytaj go.
Dziewczyna, która
chwilę przedtem dźgnęła śmiertelnie trzeciego strażnika,
podeszła do Lorda. Stanęła w pewnej odległości.
- Czy zabiłeś moją
siostrę, Elay? - zapytała.
W oczach Eodina zabłysła
furia. Wrzasnął, kiedy mały język ognia liznął jego ciało.
- Tak. Zabiłem - wydyszał,
zaciskając zęby.
- A inne dziewczyny, które
zniknęły znad granic?
- Tak.
- Czy Królowa Brynn
miała w tym swój udział?
Kolejny wrzask.
- Tak.
Shay skinęła głową i
wtedy z nozdrzy Nyi buchnął ogień. Z Eodina została czarna
skorupa.
- Wynośmy się stąd -
powiedziała Shay. Rozejrzała się. - Przez drzwi się nie
zmieścisz.
Na górze jest
otwór. Musisz wsiąść mi na grzbiet.
- Co?
No już, nie bądź
tchórzem Shay.
Dziewczyna mruknęła coś
pod nosem, ale posłusznie weszła po podstawionej nodze i usiadła
na grzbiecie Nyi.
Uważaj. Będę ostrożna,
ale może cię trochę poharatać. Trzymaj się.
Ostrymi pazurami zaczepiła
się o skałę i przecisnęła się po nich, na górę. Dziwne
było, że nikt na nich nie czeka.
- To dziwne. Nikogo nie ma.
Przecież musieli słyszeć - krzyknęła Shay.
Może mamy szczęście.
- To ty zawsze jesteś
pesymistką, a ja optymistką. Ale mówię ci, coś jest nie w
porządku!
Na to Nya nie znalazła
odpowiedzi. Łbem wybiła szybę i znalazły się na powierzchni.
Rozpostarła skrzydła i skoczyła w dół. Shay krzyknęła z
przerażenia. Nya zapomniała, że bez siodła, dziewczyna może
łatwo zlecieć. Wyrównała lot na bardziej spokojny. Leciała
ponad drzewami.
Teraz będzie dobrze.
Gdzie my jesteśmy?
To mi wygląda na lasy
koło Rhodd. Ciekawe ile dni nas przetrzymywali.
Cztery.
Skąd wiesz?
Liczyłam. Nie otumanili
mnie, byłam cały czas przytomna. Siedziałam w lochu niedaleko
ciebie.
To dziwne. Gdzie mam cię
odstawić?
Do stolicy. Najlepiej
gdzieś niedaleko bramy, żeby nie robić zamieszania. Nie chcemy
przecież niepotrzebnego zamieszania. Lepiej, żeby ludzie wciąż
myśleli, że Ogniści to tylko mity. A ty co zrobisz?Wrócisz
na Vanorę?
Jeszcze nie wiem.
Na tym zakończyły rozmowę.
Pod wieczór, Shay zrobiła się senna. Ale starała się nie
zasnąć, wiedząc, że może się to dla niej skończyć bardzo źle.
Rano doleciały do Argél.
Poradzisz sobie?
- Tak - odparła Shay, kiedy
zeszła z grzbietu Nyi. - To kilka minut, zaraz będę w domu.
W takim razie powodzenia
Shay. Nie daj się skrzywdzić.
- Nie dam. Obiecuje.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz